Czaplinek

/Wakacyjna kartka z pamiętnika – lipiec, sierpień 2021/

Cały lipiec pachniał czereśniami, bo prawie każdego dnia kupowałam je na osiedlowym rynku u zaprzyjaźnionego pana z tatuażami.
Dzisiaj poproszę 3 kilo – mówiłam do niego, wpatrując się w jego rozdziawione ze zdziwienia usta.
No co, ja po prostu kocham te owoce, czarne i soczyste, więc mogłabym je jeść i jeść, aż do znudzenia.
Sierpień natomiast upłynął mi na spotkaniach z sielawą. To ryba, która lubi czyste, chłodne i głębokie jeziora, a że tu gdzie akurat jestem, czyli na Pojezierzu Drawskim, jest ich całkiem sporo, to nie powinno być problemu z jej kupnem u miejscowych handlarzy. Jak jest w rzeczywistości przekonałam się na własnej skórze, więc będziecie mogli o tym dalej poczytać w tym wpisie.
Wczoraj i dziś na miejskiej plaży w Czaplinku odbywał się festiwal pod nazwą tej właśnie ryby, na którym można było nabyć eko pamiątki tj. drewniane obrazki, zabawki, poduszki, ręcznie robioną biżuterię, napić się połczyńskiego piwa czy zjeść pyszne pierogi klejone przez miejscowe gospodynie. Główną atrakcją był występ folkowych zespołów. Ja miałam przyjemność poznać Lunove, Kurną Chatę oraz enigmatyczny Czarny bez. Ten ostatni, najbardziej energiczny rozgrzewał instrumenty do takiej czerwoności, że ambitna wokalistka (próbując im dorównać) w połowie występu zupełnie straciła głos.
Podobał mi się klimat tej imprezy i ludzie biorący w niej udział. Publiczność siedziała na kocach oraz specjalnie przygotowanych snopkach siana. Wszyscy odprężeni, uśmiechnięci i przede wszystkim mili do siebie nawzajem. Każdy każdego zapraszał do siebie na koc, żeby tylko było raźniej i wygodniej. Na drzewach wisiały wstążki ulokowane na metalowych wieszakach. Plażową siatkę przyozdabiały ręcznie malowane sielawy z kartonu i malownicze wianki ze sztucznych kwiatów. W pobliskim barze wypełnionym po brzegi turystami można było spałaszować smażonego okonia lub sielawę, skosztować zupy z lina, czy dla miłośników mięsiwa, pokusić się o dużą porcję Donera.
Obiecałam sobie, że porządnie najem się tej malutkiej ale jakże pysznej ryby, bo jak wrócę do stolicy i najdzie mnie chęć na kwasy omega trzy to chyba najbezpieczniej będzie mi je łykać w postaci przezroczystych kapsułek kupionych w zaprzyjaźnionej, osiedlowej aptece. Pora zderzyć się z przykrą rzeczywistością, że kolejną sielawę zjem sobie za rok, o ile mi zdrowie dopisze i nie zatrzyma kolejna fala pandemii. Powracając jednak do tematu ryb.
Ojciec z matką dali mi instrukcje jak  należy wypatroszyć te cudo natury o którym tak cały czas  namiętnie piszę, gdybym się jednak pokusiła, by kupić jej trochę więcej u lokalnych rybaków. O godzinie 9:00 sznur interesantów ustawia się przed ich  drewnianymi drzwiami  i ze zniecierpliwieniem czeka na świeżutką dostawę. Lokalne baby śmieją się z tych turystów co tak rzucają się na te jeziorne skarby i od razu chcą brać po dziesięć kilo dla rodziny i znajomych. Tylko o jakich dziesięciu kilo tu mowa jak na dziś pula rozdaniowa wynosi niecałe dwadzieścia  i dobrze by było gdyby taka ilość starczyła również tym, co zamykają ogon kolejki. No właśnie, dobrze powiedziane, a że w każdym zarówno małym jak i dużym mieście  panuje wszędobylskie kolesiostwo, to szybko okazuje się, że część ryby zarezerwowana jest dla  tej młodej pani, co tu stoi w czerwonej kamizelce, dla pana w czarnych sztruksach i tego dziadka w musztardowym prochowcu, co podpiera drewnianą zieloną altanę. No i masz babo placek. Jak siebie kupisz kilogram lub dwa to i tak wygrywasz ten dzień, już nie mówiąc o tym, że od tego stania w kolejce nogi wrastają ci do tyłka.
Zatem informacja o tym, że rybka jest łatwo dostępna dla każdego zwykłego zjadacza chleba to mrzonka, nie dajcie się przerobić w balona. Jak wszędzie trzeba mieć swoich gogusi na straży, inaczej stoimy tylko dla samej idei.
Jednak co ciekawe, moja mama, która nie ma układów z rybakami zawsze wraca z pełną siatą i wierzcie mi – mniej niż dziesięć kilo tam nie ma. Zatem można? Można. Oni wiedzą, że Krzysztof Jerzyna ze Szczecina jest szefem wszystkich szefów i że z Ewką się nie zadziera. No ale powracając do mojego festynu…
Siedząc na snopku siana i słuchając pań z zespołu Lunove poznałam parę przyjemnych hipisów. Mieli dredy, kolorowe ciuchy, bose, brudne stopy i dwie  reklamówki pełne czerwonych kuleczek.
– Zechce się pani poczęstować?  – Zagaiła mnie spalona słońcem kobieta o lekko ziemistej karnacji, a ja nie omieszkałam jej  odmówić.
– Zawsze mi się wydawało, że mirabelki mają kolor żółty, a tu się okazuje, ze mamy jeszcze odmianę czerwonych i fioletowych – ciągnęła z entuzjazmem, po czym sięgnęła po komórę pokazując mi fotki owoców.
– Nigdy bym nie uwierzyła, gdybym ich nie widziała na własne oczy – powiedziała z  dumą pokazując mi swoja prywatna galerie malutkich i kształtnych kuleczek.Jak się okazuje pełno ich rośnie dziko wzdłuż drogi, a że akurat miałam dwie puste siaty z Lewiatana, to nie mogłam przejść obok nich obojętnie – biła się w piersi hipiska
– To ja tak jadłam powidła ze śliwek zebranych koło dworca – podtrzymywałam rozmowę widząc jak moja sąsiadka z każdą minutą coraz bardziej się ożywia.
Widać było w niej duży luz, spokój i sporą dawkę pokory. Musiała w życiu sporo przejść. Potem, już pod wieczór widziałam ją na plaży w lekkim transie pląsającą  boso w rytm folkowej muzyki. Jej tęczowa spódnica zwiewnie falowała  oddając się podmuchom ciepłego wiatru idącego od zachodu.
Cienkie papierosy  nikły w jej ustach  tak samo szybko jak zjadane pełne reklamówki dzikich mirabelek. Jeśli to wszystko popiła piwem, to nie wróżę jej zdrowego poranka.
Kilka dni później kilometr dalej od miejskiej plaży odbył się festyn o charakterze kulinarnym. Nie muszę wam nawet zdradzać jaka ryba była królową wieczoru, tym razem jednak przyrządzana bardziej wykwintnie na sposób włoski. Całą imprezę prowadził wszystkim znany sycylijski piosenkarz i tancerz Stefano Terrazzino. Do tego nawet sam  burmistrz włączył się w gotowanie, pół wieczoru stojąc nad wielką nagrzaną patelnią i  serwując zupełnie za free pyszne naleśniki z miodem drahimskim. Po trzech godzinach samego smażenia nogi miał jak z waty, mimo to dalej dzielnie pełnił swoją funkcję.
W jednej z drewnianych budek spotkałam moja starą, dawną znajomą z Żelisławia. Miała rozłożony kramik ze szczodrakami. To takie male drożdżowe bułeczki wypchane kaszą gryczaną i boczkiem, z grzybami albo na słodko z malinami. Wariant drugi smakował mi najbardziej. Moja córka była u tej pani na warsztatach tkackich i kulinarnych. Uczyła się robić lniane dywaniki i wypiekać w wielkim piecu bułeczki z owocami.
– Komu komu bo idę do domu. Szczodraki. Za chwile nic nie zostanie, proszę się pospieszyć – krzyczała do odwiedzających jej niewielkie stoisko.
Po godzinie pani Antonina zwinęła swój kramik, a na jej miejscu rozłożył się  pan z pierogami i pajdą chleba ze smalcem. Duża furorę robił też pieczony ziemniak  nabity na kijek niczym czips z chrupiącą, brązową skorką oraz  pełnym wachlarzem przeróżnych kolorowych posypek. Sol, pieprz, papryka, serek fromage, do wyboru do koloru.
W międzyczasie konkurs na najsmaczniejszą sielawę, degustacja tej rybki w wersji włoskiej a potem wisienka na torcie –  taniec naszego Sycylijczyka z ryczącą długonogą i sprężystą  Samantą, której już sam kostium wykrzykiwał z podium Fagante, fagante, fagante (gorąco, gorąco,gorąco). Tancerka miała na sobie odważną, czarną sukienkę odsłaniającą brzuch, uda i nieduże piersi. Dla facetów była to zatem uczta również i wzrokowa.
To co wykonywali wśród czaplineckich gapiów to nic innego jak taniec miłości, w którym para kochanków wiła się wokół siebie niczym dwa splecione w gruby warkocz węże. To zachęcało innych do delikatnego plasu i zawodzenia gumowym obcasem.
Jakby to było po czesku? Mogę cie prosić do tańca?   Mohu tě požádat o tanec? A po węgiersku jakby to leciało ? Megkérhetlek táncolni?
Całkiem spoko, więc w sytuacji gdyby na jakimkolwiek festynie pojawił się Czech, Czeszka, Węgier lub Węgierka, to już przynajmniej wiadomo  jak się do nich zwrócić, by zgodzili się z nami popląsać. Taka mala dygresja.

Tymczasem nasza para nie próżnowała i w tańcu szeptała sobie do ucha  ti amo, co po włosku znaczy kocham cię, a potem zatoczyła niewidzialne, pełne namiętności kręgi. To powodowało, że z każdą minutą ludzie zupełnie sobie obcy byli ze sobą tak blisko, że ich niewielkie molekuły zdążyły się już kilka razy połączyć (dla widza stojącego obok w sposób niezauważalny) . Ruchy ich ciał huśtane wiatrem przebijały się przez powłoki powietrza, tworząc zwarty kokon uniesiony rytmem egzotycznej włoskiej muzyki. Jak dwa zakochane ptaszki szurali obcasami po drewnianej podłodze obracając się raz lewo raz w prawo, w dymku utworzonej na pozór miłości. A wszystko to tylko po to, by zadowolić mieszkańców Czaplinka  i aktywnie działającego burmistrza.
Chciało się przeżyć z nimi te noc, podpatrując jak ich zgrabne i spocone ciała  ocierając się o siebie, wprowadzając widzów w dobry, erotyczny nastrój. Jestem pewna, ze po tak gorącym występie jak ten co najmniej jedna trzecia par poszła się kochać pod rozgwieżdżonym niebem, wsłuchując się w cykadę świerszczy, które właśnie dziś  dają swój nocny koncert.
I pomyśleć jak pięknie rozwijają się male miasteczka jak te, w którym zupełnie za darmo, można podziwiać taniec i śpiew znanych i lubianych nam osób. Że też można, zupełnie bez nadęcia, zrobić taką imprezę, że nie czuje się pospiechu organizatorów, nie ma chałtury, a przede wszystkim widać pasję i zaangażowanie. Gdzie po takim wieczorze ludzie chcą jeszcze dreptać wzdłuż jeziora i podziwiać blask  srebrzystych gwiazd oraz złotego księżyca. Uśmiechnięci i zrelaksowani trzymając się za ręce, stoją nad brzegiem jeziora i przyglądają się swoim odbiciom w jego kryształowej tafli, by potem  odbyć z nim intymną rozmowę o tym co dla nich najważniejsze.
A on, jako ich zwierzchnik, będzie wsłuchiwał się w każde ich słowo, by potem czule się z nimi pożegnać szepcząc magiczne słowo dobranoc.

– Śpijcie i śnijcie o mnie. Jutro znów się spotkamy, a ja znów was wysłucham. – Macha do nich rozmarzony.  – Ja tak bardzo się cieszę, że do mnie przyjeżdżacie. Dzięki temu cale Pojezierze Drawskie rośnie w siłę, a małe miasteczka rozwijają się coraz prężniej. Oby takich imprez było jak najwięcej. – to mówiąc znika z oczu turystom całkowicie ginąc za horyzontem.

A ja? Co ze mną? Czy za rok znów tutaj przybędę – pełna nadziei, że jednak  tym razem (znając już kilku miejscowych ziomali ) kupię sobie sielawy co najmniej pięć kilo i że się jej w końcu porządnie nażrę. A jak mi się to nie uda to wyślę moją matkę. Ona już będzie wiedziała jak z panami rozmawiać.
Niestety póki co muszą mi wystarczyć niewielkie przezroczyste kapsułki. Nikną one w moich ustach tak szybko, jak hipisowskie malutkie mirabelki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *