Ostatnie odwiedziny

Wynająłem pokój po stronie polskiej, ale widok z okna rozpościera się również na czeski Cieszyn. Dlatego od dwóch dni wieczory spędzam na wielkim tarasie sącząc Brackie z wielkiego kufla, który zawinąłem z baru u Huberta. Od wielu lat przyjeżdżam tu sam, by odwiedzić starego kumpla Vaclava, którego poznałem mając zaledwie siedemnaście lat. Ogólnie to fajny z niego chłopina tylko straszne skąpiradło, wiec na jego gościnę nie ma co liczyć. Człowiek ten gotów jest skasować mnie za zużytą wodę, czy chociażby za wypitą szklankę mleka. Dlatego za każdym razem, kiedy odwiedzam śląskie kąty, załatwiam sobie lokum na ulicy Łysej. Siedząc w wygodnym, wiklinowym fotelu mogę z góry obserwować fenomen miasta, leżącego na terytorium dwóch oddzielnych państw, rozdzielonych rzeką Olzą i nikt nie dyktuje mi warunków. Pije ile chcę, jem ile dusza zapragnie i zużywam tyle prądu i wody ile mi potrzeba. Mógłbym pogniewać się na dobre i więcej już nie odwiedzić kolegi Pepika, jednak z biegiem lat przestały mi przeszkadzać te jego dziwactwa. Nie żebym je w pełni zaakceptował, jednak co nieco przymykam na nie oko. Ponadto lubię to miasto i muszę tu być co najmniej raz w roku. Zaszyć się w przepięknej klimatycznej kawiarence, popijając z malutkiej filiżanki podwójne espresso, racząc się przepyszną kremówką, czy znaną wszystkim wuzetką.

– Mogę się dosiąść – mówiło się dawniej do panienek siedzących przy drewnianym stoliku w obskurnym barze, licząc na wieczorne tańce, czy chociażby małego całuska z języczkiem. Rzeczywistość jednak była brutalna, bo poirytowane panny przewracały oczami dając do zrozumienia, że jesteśmy nic nie znaczącymi leszczami. My natomiast po raz kolejny dostając kosza, upijaliśmy się chłodnym piwkiem w barze u Ryśka, czy w innej równie podłej knajpie, tyle że po czeskiej stronie. Podoba mi się, że Cieszyn posiada dwa rynki ( polski i czeski), dwa dworce kolejowe, dwa teatry i dwie biblioteki, a mimo wszystko jest postrzegany jako jeden organizm miejski. Co obie strony od siebie odróżnia to przede wszystkim to, że po części polskiej mamy centrum miasta z Rynkiem i Górą Zamkową, a po tej drugiej zabytkowy dworzec i przemysłowe przedmieścia. Z mojego hotelowego pokoju jaki mam na ostatnim piętrze  codziennie mogę obserwować obie perspektywy. Po stronie czeskiej przez kilka kilometrów ciągnie się ulica główna zwana Hlavni Tida, po której turyści latają w te i we wte nurkując po przygranicznych sklepach. Tam kupują wysokoprocentowe napoje, wszelkiego rodzaju pamiątki i słodkie jak diabli słodycze (wiem, bo nie raz jadłem). Na odcinku kilku metrów naliczyłem  cztery kantory w których zarówno mieszkańcy obu państw, jak i turyści wymieniają obcą walutę. Postanowiłem trochę się przejść, by rozprostować kości. Za długo siedzę w tym swoim hotelowym pokoju. Korzystam z tego, że jeszcze Pepiki nie wprowadziły kontroli covidowych paszportów, więc mogę swobodnie przejść na drugą stronę Olzy. Może kiedyś się zaszczepię, nie wiem. Co najmniej do 10 lipca na granicy polsko czeskiej nic nie będzie się działo. Później mnie tu nie będzie. A dzisiaj mamy 28 czerwca, gdzie słońce pali bezdusznie i mieszkańcy obu państw kryją się albo w swoich domach, albo w pobliskich knajpkach chłodząc się zimnym piwkiem. Nie mam wykupionego śniadania w hotelu, bo jest to hotel budżetowy, więc rozglądam się za piekarnią. Jest duża kolejka, więc idę  sprawdzić inne mniej oblegane miejsce. Okazuje się, że dziesięć metrów dalej stoją dwie osoby za czymś co wygląda mi na pączki. Ale jakie pączki: wielkie niczym moje dwie pięści klejące się od srebrzystego lukru. Decyduje się na jednego, płacę za niego cztery złote, po czym znikam za rogiem ulicy, by się nim rozkoszować. Wbijam zęby przedzierając się przez grubo posmarowaną warstwę lukru, aż dochodzę do upragnionego nadzienia. Wybrałem adwokata, bo jeszcze z nim nie miałem do czynienia. Słodki jak cholera, ale daje sobie z nim radę. Kasjerka która obsługiwała mnie jeszcze przed chwilą była bardzo ładna, że aż ciarki przeszły mi po plecach. Jej promienny uśmiech rozlewał się na całą kamienicę, w której sprzedawała swoje łakocie. Staram się nie reagować na kobiece wdzięki, bo w Poznaniu czeka na mnie moja narzeczona Izabela, która wraz ze swoją starszą siostrą szykuje się do naszego ślubu. Musi kupić sobie suknie, welon, buty oraz wszelkie inne kobiece szpargały, więc ja nie jestem jej do niczego potrzebny. Za to umówiłem się z Vaclavem moim najlepszym kumplem Czechem, ze jak będę w Cieszynie to się spotkamy. No to jestem. Wystarczy, ze przejdę Most Przyjaźni, minę pustą kawiarnie literatów Avion i główną drogą dochodząc aż do dworca znajdę się w kamienicy Vaclava. Nie trudno ją znaleźć, gdyż mieści się obok kanarkowego hotelu o nazwie Piast. Mówiłem mu, ze wpadnę dzisiaj między godziną 10 a 12, więc powinien na mnie czekać w swoim mieszkaniu. O dziwo drzwi od głównej bramy są otwarte, wiec wchodzę szybko na drewniane schody by dotrzeć nimi na drugie piętro, gdzie znajduje się jego skromne M3. W końcu stoję przed jego drzwiami, wiec trzy razy delikatnie pukam cierpliwie czekając aż mi je otworzy. Do tej pory było tak, że zawsze w tle za drzwiami słyszałem szuranie jego kapci, a potem odblokowanie rygla u drzwi.  Po minucie, otwierały się ciężkie odrzwia, a w progu stawał siwy jak dym, dobrze zbudowany mężczyzna szczerzący się tak szeroko, że widać było jego pełną klawiaturę. Rzadko o nią dbał, więc niektóre klawisze zdążyły nieco pożółknąć i skruszeć.
– Ahoj dedo (siema dziadku) –
krzyczał w drzwiach i rzucał mi się na szyję. Czułem się wtedy tak, jakby nie widział mnie co najmniej ze dwadzieścia lat.
Prawda była taka,
że rozumieliśmy się jak dwa łyse konie, tylko dlatego, że obaj byliśmy już starymi dziadami i dużo w życiu przeszliśmy. Nie licząc Izabeli miałem w życiu pełno kobiet nieformalnych, a formalnie trzy żony. Pierwszą zabrał mi pan Wylew, druga miała śmiertelny wypadek, natomiast trzecia znalazła sobie innego. Teraz przyszła kolej na czwartą. Izabela jest ode mnie o trzydzieści lat młodsza i jest w ciąży. Za pół roku urodzi mi Wojtusia. A ja mam lat sześćdziesiąt i każdy związek odejmuje mi lat, więc źle nie jest. Vaclav jest sam, bo wszystkie swoje żony już dawno pochował (miał je dwie). Więc kiedy dochodzi do spotkania rozumiemy się bez słów i każdy z nas dobrze czuje się w towarzystwie tego drugiego. Vaclav jest ode mnie o dziesięć lat starszy i od dwóch lat trochę narzeka na prostatę. Dwa razy w nocy budzi się, by się wysikać. Jakie jest jego  P-S-A i czy nie ma komórek rakowych w organizmie, tego nie chce mi powiedzieć. Woli przede mną udawać, że wszystko jest w porządku i że te jego nocne sikanie da się nawet wytrzymać. Oby tak było jak mówi. Regularnie od dwudziestu lat bada się u  pani Jablonkovej, która wie o nim więcej niż nie jedna jego kobieta. Może dzięki tym regularnym spotkaniom Vaclav żyje aż do dziś?
Pukam po raz drugi ale już bardziej zdecydowanie. Z mieszkania, które mieści się na przeciwko wychodzi starsza pani, która kłania
mi się nisko, po czym nie owijając w bawełnę ze smutkiem w głosie oznajmia :
– Zemřel před týdnem (umar
ł przed tygodniem),po czym wolno zaczyna  zsuwać się po drewnianych stopniach.
– Jak to umar
ł? Dopytuje się zaskoczony i od razu odczuwam,że nogi robią mi się jak z waty. – Jeszcze dwa tygodnie temu rozmawiałem z nim i był w świetnej formie, więc cóż mogło się z nim stać?
– Před týdnem byl pohřeb (przed tygodniem był pogrzeb)-  nie daje za wygraną starowinka skupiona na pokonywaniu kolejnych stopni.
– Ja pierdole! Vaclav, to jest kiepski żart, wyłaź z mieszkania i to już. Taki jesteś stary, a taki głupi! No
dawaj dawaj i to szybko! Nie bawią mnie te twoje czerstwe żarty.
Zmieszany i zły zacząłem walić przyjacielowi w drzwi, agresywnie szarpiąc za klamkę.
– Vaclav, do jasnej cholery!!!

Petr Sabach

Połyskująca w słońcu klamka ani drgnie, więc zastanawiam się co w takim razie robić dalej. Bez celu spędzam dwie doby na wyczekiwaniu, spotykając czasem sąsiadkę z naprzeciwka. Pani Smietanova, bo tak miała na nazwisko starowinka, zapisała mi na kartce adres i dokładne miejsce na cmentarzu, gdzie leżał mój najlepszy przyjaciel. Znalazłem go  bez problemu, a potem przez kolejne dni łkałem jak dzieciak nad jego grobem i nad swoim smutnym losem. No bo jak teraz mam żyć, kiedy odszedł ktoś tak ważny w moim życiu?
Nowy tydzień zacząłem od  polskiego baru u Ryśka. Rysiek nie szczędził mi alkoholu, lał solidne porcje, więc mój zgon nastąpił po czterech godzinach. Po południu byłem już solidnie ululany, tak, że barman musiał odprowadzić mnie do hotelu. Dalszą
część dnia przespałem, a w kolejnym obudził mnie przeszywający głowę kac. Nie dość, że czułem się podle po tak dużej dawce etanolu, to jeszcze dręczyła mnie  pustka po stracie przyjaciela oraz poczucie winy wobec przyszłej żony. Od kilku dni  moja luba próbuje się ze mną skontaktować, a ja nie jestem w stanie nawet odebrać, gdyż codziennie jestem pijany. We wtorek wieczorem, kiedy już trochę lepiej się czuję oddzwaniam do niej i opowiadam o wszystkim, uprzednio słuchając jej monologu o tym, że jestem bezdusznym gnojem, a do tego bez wyobraźni, który w całej tej sytuacji nie pomyślał o biednej Izabeli. Po rozmowie czuje się jak podwójnie zbity pies i idę wymienić złotówki. Resztę dnia zamierzam spędzić w czeskim  barze przy rynku. To było ulubione miejsce Vaclava. Pamiętam jak dziś, że zawsze stawiałem ja, bo Vaclavowi  szkoda było kasy. Ubikacje w Czechach zawsze były płatne, wiec wydawałem 10 koron na siebie, natomiast Vaclav za potrzebą chodził do pobliskiego parku. Nie chciał sikać za moje, taką miał filozofie.
Knajpa była obskurna, siedziało się w dymie papierosowym, a lokalna społeczność patrzyła na mnie podejrzliwie. Wszyscy wiedzieli, ze jestem z Vaclavem, wiec nikt nie próbował mnie zaczepiać. Wiedziałem jednak, że gdybym do tego samego baru przychodził sam, pod wieczór byłbym już na celowniku u  lokalnych dresiarzy. Dziś piję w pojedynkę i wszystko mi jedno co się ze mną stanie.
Ślub tez trzeba będzie przełożyć, no bo jak tu cieszyć się i chędożyć z żoną, kiedy serce krwawi i ciężko zrozumieć zaistniałą sytuację?

Kolejne dni chodzę ulicami miasta, swobodnie wirując pomiędzy polską a czeską stroną, wciąż zadając sobie pytanie dlaczego do niedawna tak zdrowy i fajny facet musiał odejść z tego świata? Czym zawinił? Bogu? W ateistycznym Czechach od dawna wszyscy wiedzą, że ktoś taki jak Bóg w ogóle nie istnieje, więc nikt się go tutaj nie boi.
Odwiedziłem czeski sklep Bille, w którym dawniej razem z przyjacielem robiliśmy wspólne zakupy. Kupiłem sobie piwo Santpromen i wór pełen słodyczy. Łakocie przypominają mi moją młodość i  czasy zupełnej  beztroski.
Lentylki, znane jako podróbki amerykańskich M and M-sów, zawsze kojarzyły nam się z młodziutkimi niedoświadczonymi dziewczętami, które zarywaliśmy łażąc po barach. Kolejny pyszny wynalazek to studencka czekolada. Wszyscy zawsze kupowali ją
z bakaliami, tylko ja uwielbiałem mleczną i tak zostało do dzisiaj. Kochałem tez czeskie pudrowe cukierki. Pierwsza żona układała je sobie na  gołym ciele, a ja, niegdyś jeszcze  młody żonkoś godzinami wyjadałem je wszystkie korzystając z przywilejów jakie ma facet w małżeństwie . Kochałem również czeskie piwo, wiec często kupowałem sobie Santpromen.
Ale to nie jest wszystko na co zwróciłem uwagę bywając w Czechach. Tak się pięknie złożyło, że polubiłem również czeską literaturę. Mój najlepszy przyjaciel Vaclav bardzo kochał twórczość
Petera Sabacha, a że ja kochałem Vaclava, musiałem poznać obiekt jego zamiłowań. Jego wszystkie książki przeczytałem w jeden tydzień, kiedy przyjechałem do niego w odwiedziny. Nigdy jednak nie miałem potrzeby kupić sobie którejś z  książek tego autora. Aż do dzisiaj. Dziś będąc w polskiej księgarni zapytałem sprzedawczynię, czy ma na stanie jego książki, a ona z głosem pełnym uznania wskazała mi na niewielką półkę przy oknie.

– Reszta się tłumaczy- rzekła do mnie miła pani, więc to co akurat było na stanie kazałem sobie zapakować.
– A wie pan, że tłumaczeniem tych książek z języka czeskiego na polski zajmuje się
wnuczka Tadeusza Różewicza? – zagadnęła mnie owa postać, kiedy stałem już jedną nagą przy wyjściu.
– Tego Różewicza? – zapytałem, próbując wyglądać na mądrzejszego niż w rzeczywistości jestem. Pomogła mi w tym zamyślona mina i palec wskazujący na skroni.
– Tak tego – potwierdziła miła pani,
po czym uśmiechnęła się do mnie szeroko
– A pani coś jego czytała? – zagaiłem zaciekawiony
– A owszem, wszystko co napisał tyle,
że po czesku. Za młodu studiując administrację publiczną w Pradze wszyscy moi koledzy i koleżanki zakochani byli w Sabachu. Ten kto go wtedy nie znał uznawany był za lamusa, czy za nerda, jak to się teraz mówi po młodzieżowemu.
– To od czego zacząć? – udawałem głupka, bo przecież czytałem wszystkie jego książki. Jednakże zadawanie tych pytań sprawiało mi nie lada frajdę.
– Masłem do dołu
– Słucham?
– Od tytułu Masłem do dołu.

– Ahaa przepraszam, początkowo pani nie zrozumiałem. Dobrze, zacznę zatem od masła
Zaglądam do siatki i czytam na głos tytuł pierwszej książki, którą właśnie udało mi się wyłowić:
Czy gówno się pali? No właśnie dobre pytanie : czy gówno się pali? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Już sam tytuł zmusza nas do refleksji.

– Dziękuję i wszystkiego dobrego – żegnam się ze sprzedawczynią machając jej na pożegnanie.

Idę spać, a jutro z rana zadzwonię do Izabeli. Pora wziąć się za ten ślub no i za Sabacha oczywiście. Muszę przerobić go jeszcze raz. Sądzę, że Vaclav by tego chciał. Mój biedny Vaclav, który zmarł na zawał. Tak przynajmniej twierdzi pani Smietanova.

Polecajka od autorki tekstu:

Kochani bardzo polecam Wam książkę Masłem do dołu, której autorem jest czeski pisarz Petr Sabach. Jest to obowiązkowa pozycja dla ludzi, którzy lubią dużą dawkę humoru. W skrócie: Dziadek Arnost daruje swojemu wnukowi Misie szczudła na szóste urodziny. Tak się źle składa, że chłopiec przez ten prezent ląduje w szpitalu na oddziale oparzeń. Potrzebny mu przeszczep skóry ale od jednej bardzo ważnej osoby, którą Arnost wraz z jego najlepszym przyjacielem Evzenem muszą jak najszybciej odnaleźć. Co zatem robi główny bohater? Knuje intrygę, w którą uwikłana jest doktor z oddziału poparzeń, jego najlepszy przyjaciel Evzen, ukochana córka Julia oraz dwóch ojców małego Misy. No właśnie, jak to jest prawdopodobne, żeby mieć dwóch ojców jednocześnie (Robert i Emil Synek)? W świecie Sabacha nie ma rzeczy niemożliwych. A przy okazji uśmiejecie się do łez, bo ten czeski autor przeklina tak siarczyście, że jego książki zyskują na tym bardzo, że czytanie sprawia jeszcze więcej frajdy. Książki są w formacie kieszonkowym, do przeczytania w jeden wieczór, lub dwa, także dacie radę.

Oto jeden ciekawy fragment, który mnie osobiście rozbawił do łez:

Kasjerka słucha, siedząc bokiem, jak ksiądz w konfesjonale, potem obraca głowę i z an fasu, lodowato najeżonym głosem przemawia:

Jak pan uważa!

– Cały i dla psa?! – Chwytam radośnie uśmiechniętego Evzena za ramię, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. – Cały i dla psa?!

– Spoko! – poważnieje Evzen. – Zagramy w kamień, nożyce, papier…

– O co?- Łapię go za poły jego amerykańskiej kurtki. O co? O to, który z nas będzie robił za psa?!

 Evzen kiwa głową.

Masłem do dołu

Petr Sabach

Wszystkie książki tego autora przetłumaczone na język polski. Gorąco polecam.

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *