Moje słono słodkie alter ego

Nabieram czubatą łyżeczkę białego krystalicznego cukru i energicznym ruchem wsuwam ją sobie pod język. Ta świadomość, że się zaraz rozpuści przyprawia mnie o dobry nastrój. W żadnej drewnianej szufladzie nie ma czekoladowych króliczków, ani różowych landrynek ze świąt, więc czasem trzeba zadowolić się tym, co akurat jest pod ręką. Rozpuszczone grudki cukru zostawiają biały nalot na moim języku. Sięgam po leżącą niedbale dużą srebrną łyżkę i tym razem nabieram już solidniejszą górkę, aby podwójnie się zadowolić. A co sobie będę żałować, raz się żyje. Czuję jak duża porcja zapycha mi usta, więc zaczynam szukać jakiejś filiżanki – aby uzupełnić brakujące płyny. Nie znajduję żadnego sensownego naczynia ,, liturgicznego’’ jak to mówi moja rodzicielka, więc delikatnie odkręcam kran i pije z gwinia. Zapomniałam, że wszystkie filiżanki z porcelany pożyczyła ode mnie Gipiura, żeby móc zrobić ładne zdjęcia na insta. Ona cała goła, pomalowana niebieską farbą, na głowie czerwona maska z piórami, a wokół niej cale mnóstwo białych porcelanowych filiżanek. Wczoraj liczyła, było ich około dwustu sztuk. Musiała się zapożyczyć u wielu znajomych, obiecując, że żadna z nich nie zostanie stłuczona. Żeby nie przewozić ich w komunikacji miejskiej pożyczyła od Wieśka dwudziestoletnią Skodę. A Wieśka nic innego nie interesuje w zamian, żadna kasa, żadne tam zaproszenie na kawę – tylko jeden szybki numerek w ten czwartek po południu, jak już wróci z pracy w korpo. Gipiurze to nawet jest na rękę takie rozwiązanie, bo przynajmniej spokojnie zapłaci za czynsz i starczy jej na inne drobne wydatki. Cukier zdążył mnie już na tyle zasłodzić, że nie mam chęci na nową dawkę słodkich doznań. Od jutra przechodzę na dietę warzywną. Zacznę od pora. W kolejnym dniu wybiorę sobie jakieś inne warzywo, np. czerwoną paprykę i będę z niej robić wszystko do śniadania, obiadu i kolacji. Nie będę sobie żałować. A jak już schudnę do swojej wymarzonej wagi, kupię sobie w Zarze małą czarną z cekinami. I może pójdę w końcu na randkę z tym ciemnoskórym spod piątki, co codziennie tak mi się nisko kłania, że aż mu kapelusz z głowy spada. Jak on tam miał na imię? Frank, Michael? Moryc? Anyway. Jutro się dowiem, zapytam mojej dozorczyni, bo ona wie wszystko o wszystkich i imiona na pewno też zna.

Podobał mi się kiedyś taki blond niski chłopak, który mieszkał blisko mojej byłej szkoły i  miał taką fajna ortalionową kurtkę z lat 80tych. Podeszłam do niego jakiś czas temu, żeby mu powiedzieć, że odjechana jest ta jego stylówa, choć na dzisiejsze czasy jest trochę oldschoolowa. Mówię mu to tak jakby w przelocie, bo los chcę że akurat przechodzimy,, przez zebrę ‘’. Po czym on na chwilę przystaje i zadaje mi pytanie: wiesz kto to jest mizogin? Mówię mu, że tak, chociaż pojęcia nie mam i zaraz idę za róg osiedlowej Żabki żeby wygooglować. Tymczasem on znika mi z oczu, zostaje może jakiś pyłek po nim, który frunie na pobliski daszek osiedlowej przychodni i znika w otchłani dachówek. A ja już po wygooglowaniu słowa mizogin, zastanawiam się już nad ciętą ripostą dla tego blond gnoja, który jeszcze dziesięć minut temu wydawał mi się taki sympatyczny. Czuję odium i zmienia mi się przez chwilę percepcja świata. Do głowy przychodzi mi niebanalny wierszyk, którego nauczyłam się jeszcze w podstawówce, gdy interesowałam się poezją. Jak on taki erudyta to powinien znać autora tekstu.

A gdy sierpiec na nabłoczu łyśnie,

w cieniem ciemnie jeno niedośpiewy,

w białodrzewiu ćwirnie i srebliście,

słodzik słowi słowisieńskie ciewy.

Mijają kolejne dni i nie mogę dzieciaka wyczaić na mojej drodze do szkoły. Mam już uszykowany zwitek papieru na którym jest moja oda do,, miłości’’. Dobrze widzicie – w cudzysłowie, bo teraz tu bardziej o godność idzie, niż o wyznawanie uczuć.

Wszystkie te dni są deszczowe. Musiałam zainwestować w prochowiec, żeby krople deszczu nie przedziurawiły mojej delikatnej jak pergamin skorki. Stoję niedaleko zebry, po czym obserwuję czy gdzieś przypadkiem w pobliżu nie ma mojego mizogina. Wypatruję go pośród tłumu i w pewnym momencie udaje mi się wyczaić jego kudłatą blond czuprynę. Nogi mam w tym momencie jak z waty, ale stoję twardo jak skała i się nie ruszam. Kiedy w końcu on znajduję się na wyciągnięcie ręki, szybkim susem doskakuję do niego, wrzucając mu za kołnierz mały lekko już wilgotny zwitek papieru. Młody pręży się i krzyczy coś w jakimś innym nieojczystym języku, więc tym razem sobie to spisuję w notatniku: Jakieś pusi kurac *, jebem ti mater ** – będzie co googlowac w domu.

Przez cztery sekundy patrzymy sobie głęboko w oczy  po czym każde z nas idzie w swoją stronę.

Zdążyło się już ściemnić, drzewa zostawiają za sobą złowrogie czarne cienie, krople bezustannie uderzają o parapety i powierzchnie chodnika. Stopy zdążyły mi już zziębnąć,więc przyspieszam kroku. Słyszę jak wiatr rozbija się o nasze okna i wiruję wściekły po osiedlu w poszukiwaniu schronienia. Szykuję się do snu od czasu do czasu kierując wzrok na półkę z książkami mojego ojca Leona. W pewnym momencie moje oczy dostrzegają cieniutką książkę autorki Reginy Krolycz ,,W lupanarach nie tylko gamratki znajdą swoje miejsce”***. Zaciekawiona sięgam po nią i znajduję w niej zdjęcie blond chłopaka o znajomej mi twarzy. Przecieram oczy z niedowierzania I szczypię się w rękę żeby potwierdzić to co widzę na zdjęciu. Oto i on – we własnej osobie. Mój mały prześladowca. Spotykam go na ulicy, we śnie, w moich myślach w krainie wyzwisk i psychopatycznych skojarzeń. Stoi tu uśmiechnięty w swojej oldschoolowej kurteczce.

Wkładam zdjęcię do pudełka po butach, przytulając się do wielkiego różowego misia z mojej osiemnastki. Napawa mnie niepokój, nie mogę spać, chodzę nerwowa po pokoju.

Odpalam filmy na youtube przyglądając się młodym skaterom jak robią Ollie i zjeżdząją z rampy. Szacun dla tych chłopaków, przede wszystkim za odwagę. Podchodzę do cukierniczki i całą jej zawartość rozsypuję na stół. Tak samo robię z solą. Potem przez pół nocy usypuję małe górki cukru i soli dobrze się bawiąc na kolorowej ceracie stołu. Czuję, że z tym blond chłopakiem już się nie zblatujemy.

Zasypiam.

Na drugi dzień ledwo wyczołguję się z łóżka. Pęka mi głowa, mam podły nastrój a kawa zamiast pomóc jeszcze mnie bardziej rozdrażnia. Niedbale sczesuje włosy na prawą stronę, szybkim ruchem zawiązując solidny koński ogon. Zęby będą miały dzisiaj wolne od fluoru.

Na grzbiet nasuwam szary lekki sweterek, czarne dzinsy rurki, wkładam żółty płaszcz i pędzę do szkoły. W pobliskiej Żabce zaopatruję się w podłużną bułę z parówką włoską życząc sobie podwójny ostry sos diabelski. Sięgam po Tigera, który ma mnie rozbudzić i przywołać do porządku. Tym razem obieram nie cebulę, ale inną drogę, aby przypadkiem nie naciąć się na mojego znajomego. Stoję w drzwiach mojej sali po czym sięgam po mój plecak, aby wyjąć z niego kilka szpargałów. Nagle, czyjaś ciepła dłoń łapie mnie za rękę po czym wsuwa mi w nią różową kopertę z namalowanymi białymi różami. W środku biała kartka z napisem: To był Wielimir Chlebnikow a ja jestem Adam.

Po szkole kupuję kilo cukru i soli.

Będzie zabawa.

LEGENDA do opowiadania:

  • pusi kurac ( z chorwackiego, serbskiego) oznacza wulgarnie: wal się, spadaj!
  • jebem ti mater ( z chorwackiego, serbskiego) oznacza wulgarnie : ja pierolę, o kurwa!
  • Regina Krolycz ,,W lupanarach nie tylko gamratki znajdą swoje miejsce” – nigdy nie było takiej książki, to mój wymysł.
  • lunapary – przestarz. domy publiczne
  • gamratki – przestarz. prostytutki

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *